Rowerowanie w 2018

Dziś opowiem o moich wyprawach rowerowych w 2018 roku, a było ich mało, bo aż 3. Jedna z nich to wspomniana już romantyczna rundka wokół Sochaczewa. Wcześniejsze to męczące przełamanie lodów w pojedynkę i wyprawa z Git Babeczką na Grójec, jak za starych dobrych czasów.

Jak już pisałam w poście o swoim Rowerowym Love, niefortunny przebieg zdarzeń doprowadził mnie do ogromnej przerwy w pedałowaniu, która o zgrozo, zniechęciła mnie do tej aktywności.

Przełamanie lodów

Wiedziałam, że ta przerwa nie może się ciągnąć w nieskończoność i czułam, że ja i rower nie skończyliśmy ze sobą na dobre. Trzeba było się przełamać i po prostu ruszyć przed siebie. Ależ my, ludzie, jesteśmy przewidywalni. Chwila przerwy w treningach, diecie, nauce czy choćby właśnie w jeździe na rowerze i powrót do formy brzmi jak Mission Impossible. A wystarczy tylko zacząć i później jakoś idzie. Jak pomyślałam, tak zrobiłam, w kwietniu tego roku. Wymyśliłam, że popedałuję gdzieś w stronę Kampinosu, tereny zachodnio-warszawskie zawsze lubiłam.  

Kiedy? 14 kwietnia 2018

Szarobure początki wiosny 2018 na rowerze

Wyznaczyłam za cel jakąś miejscowość, żeby wspomagać się GPS-em, a ten prowadził mnie przez całkiem nieprzyjemne drogi w pobliżu Ożarowa. Same brzydkie okolice przepełnione szarą pustką i wiatrem. Standardowo, biednemu zawsze wiatr w oczy, a na dodatek po raz kolejny zmagałam się z awarią hamulców hydraulicznych. Brak formy wołał o pomstę do nieba, a usterka  dawała mi dodatkowy opór, w wyniku czego wycieczka okazała się męczarnią.

Przystanek Stare Babice

Miało to być zbawienne wyjście z domu w ramach poprawy pogody, powrotu do formy i poszukiwania radości w samotności, a niestety pogorszyło mój kiepski wówczas nastrój i zniechęciło mnie do roweru. Doszło nawet do tego, że przez jakiś odcinek prowadziłam rower na wiadukt i pomyślałam, że powinnam go sprzedać. Ja się wcześniej przed żadnym wzniesieniem nie poddawałam, nawet jeśli zawrotne tempo liczone w metrach na godzinę paliło łydy do czerwoności. A tym razem mi się po prostu wszystkiego odechciało. Na szczęście na 2 miesiące. Tylko i aż.

Morał z tej historyjki jest prosty: Nigdy się nie poddawaj. Nawet jeśli czujesz, że przegrywasz i coś tracisz (ja w tym wypadku okropnie ubolewałam nad pierwszą po 20-kilku latach utratą frajdy i chęci do jazdy rowerem!), spróbuj uwierzyć, że może to być chwilowy kryzys. Kiedy w życiu wszystko źle się układa i zmagamy się z utrzymującym się spadkiem formy fizycznej i psychicznej, wszystko jest nieobiektywne, bo wszystko jest złe, męczące i nieprzyjemne. Grunt to próbować, nawet wbrew sobie, a za którymś razem na pewno zadziała pozytywnie. TRUST ME. BEEN HERE, DONE THAT. 

Pierwszy raz na rowerze w 2018

Czas na przeproszenie się z rowerem – odcinek drugi.

Git babeczki wracają do akcji

Kiedy? 16 czerwca 2018

Git Babeczki nie muszę już przedstawiać. Kto czytał krótką historię naszej rowerowej miłości, ten zna tę bohaterkę.

Git babeczka: Dominika

Pewnego pięknego wiosennego dnia, obudzona blaskiem promieni słońca wdzierających się do mojej nory przez szczeliny w roletach, pomyślałam, że dobrze by było ruszyć cztery litery z domu i zrobić coś ciekawego. Sprawdzenie pogody przez otwarcie okna na świat podsuwało jedyny słuszny pomysł: rower. Jednak niechęć po poprzedniej próbie przeproszenia się z pomarańczową strzałą po przerwie dość mocno zakorzeniła się w moim umyśle. Najlepszym pomysłem było więc spontaniczne wyjście na rower z Git Babeczką – nie ma opcji, żeby wyszła z tego jakaś nuda czy niezadowolenie. Zatopiona w metrach wygodnej kołdry i poduszek, z resztką idiotycznej nadziei, że jednak w niej zostanę do końca tego pięknego dnia, napisałam do Git Babeczki „Siema, jakieś plany na dziś? Co powiesz na rower?”

Hej ho, let’s go!

I to jest ten moment, kiedy chcemy wyjść z doła, ale nie jesteśmy do końca na to gotowi. Ne jednym ramieniu siedzi anioł, który wypycha za drzwi i każe ruszyć dupsko i szukać pozytywnych wrażeń, a na drugim diabeł, któremu się nic nie chce i powtarza: „Daj sobie spokój, po co ci to? Tylko się zmęczysz i wkurzysz, zamiast tego możesz bezkarnie rozkoszować się wygodnym łóżkiem cały dzień”. Jak ja się cieszę, że zrzuciłam tego dziada z mojego silnego leniwego ramienia i posłuchałam aniołka 😀 Uwierzcie mi, lenistwo unieszczęśliwia. Tak łatwo się zatracić w rezygnacji ze wszystkiego. Wtedy bez problemu przychodzą setki argumentów za tym, że działanie nie ma sensu i przyniesie same straty. Błędne koło, z którego trudno wyjść, a z którego należy jak najszybciej, brzydko mówiąc, spierdalać 🙂

Pamiętaj, jeśli zostaniesz w domu., nie zobaczysz i nie poczujesz zapachu TEGO!

Pomijając rozkminy nad oczywistym wnioskiem, że do pierwszego kroku trzeba się zmusić, żeby nie tracić czasu na użalanie się nad sobą, wróćmy do sceny początkowej. Moja czołowa kompanka rowerowa nie miała tego dnia planów i odpisała, że „jasne, możemy dziś pobajkerować, ale lajtowo, tak z 30-40 km…”

WHAT?! Owszem, standardowy wynik naszych wypadów oscylował zawsze w granicach 70 km, więc 30-40 brzmi jak wersja light, ale w obliczu krytycznej formy i długiej przerwy perspektywa była nieco przerażająca. Stwierdziłam, że pomarzyć sobie można, ale może przelecimy na spokojnie 20-parę kilometrów i posiedzimy gdzieś na zielonej trawce. Tak się bałam, że ostatecznie około 9 dych tego dnia wykręciłam 😀

Git Babeczka, lokalny spec od zamków i pałaców zaproponowała cel wyprawy w postaci pałacu Kobylin pod Grójcem. Ustawiłyśmy się w Jankach, skąd miałyśmy wystartować na wspólną trasę. Woda z cytryną i miętą do bidonu i do przodu, przez Michałowice i Raszyn, z błądzeniem po jakichś ślepych budowlanych uliczkach po drodze. Już na pierwszym odcinku za Jankami spotkało nas małe utrudnienie. Jadąc do konkretnego celu, kierujemy się nawigacją Google Maps w wariancie dla rowerzystów i to czasami wprowadza w błąd.

Lost

Przed nami bardzo długi rów ze strumykiem. Albo cofasz się i nadrabiasz kilometry albo próbujesz się jakoś przeprawić z rowerem i tobołkami. Dominice nic nie straszne i hardo przeskoczyła na drugą stronę, żeby taszczyć nasze rumaki. Ja podawałam, ona wciągała. Jeszcze jej żaba w międzyczasie po ręku przeskoczyła. Ona jest po prostu the best.

Git babeczka w akcji: Przeprawa przez rzeczkę, 2018
Ahoj przygodo!

Przystanek Magdalenka, stacja sklep. Uwielbiam ten klimat: „najpierw Ty, a ja popilnuję rowerów”. Buła, lodzik na patyku i cola ze stewią zaliczone. Ciekawostka: Na ulicy był wyświetlacz, taki jak z godziną i temperaturą, gdzie pokazywali też jakość powietrza i tego dnia chwalili się, że jest bardzo wysoka i przyjazna. Miły akcent 🙂

Coca-Cola ze stewią

No to jazda. Przez Lasy Sękocińskie, Magdalenkę, Lesznowolę, Wólke Kosowską. Tam przez przypadek wylądowałyśmy na osiedlu kolegi, z którym razem pracowałyśmy, więc spontanicznie wykonałyśmy telefon.

Halo Tomek

Okazało się, że jest na ognisku z 10-15 km dalej i zaprasza. My głupie na myśl o kiełbasce z ogniska pedałowałyśmy we wskazanym kierunku nie wnikając w to, że nadrabiamy drogi w stosunku do celu, smak kiełby wart wszystkiego. Po dotarciu do tej miejscowości skumałyśmy się, że on przecież jest z rodziną, więc zapewne w gronie bliskich znajomych i nieco nietaktownie będzie się wpierdzielać im w biesiadowanie i… zrezygnowałyśmy z pomysłu wbitki na kiełbalony 😀 W międzyczasie okazało się, że kolega już wraca do domu, więc nic straconego ; ) Ale co popedałowałyśmy, to nasze! Tylko popatrzcie, jakie zacne drogi i uwierzcie mi, komórkowe zdjęcia ani trochę nie oddają tego klimatu. Zaciągałyśmy się świeżym powietrzem i na głos zachwycałyśmy się sielskim klimatem okolic i piękną pogodą.

Lesznowola – Wólka Kosowska
Złotokłos
Chwila dla nawodnienia

A w Złotokłosie taki miły przystanek:

Staw w Złotokłosie

Jedziemy dalej.

Jazda jazda jazda, biała gwiazda
Gmina Tarczyn. Czuć Grójeckie klimaty
Jesteśmy blisko Grójca
Cel osiągnięty
Jest i on: Pałac Kobylin
Nasze rumaki przed pałacem
Zasłużony browarek
Ale przede wszystkim woda

Czas na powrót. Kierunek Chynów, gdzie złapiemy pociąg powrotny.

Takie widoki po drodze!
A za mną zachód słońca
Speed!
Sklep Mirabelka. Nazwa znana z portalu dla dziwnych ludzi, pozdro dla kumatych

Jest i Chynów. Na miejscu okazało się, że internetowy rozkład jazdy zrobił nas w bambuko i na pociąg czekałyśmy ponad godzinę.

Stacja Chynów

Kto mieszka pod Warszawą, gdzie pociągi zawiesili na rok, ten musi jeszcze pedałować do domu plus minus 15 km.

Tu się zaczyna mój rowerowy nightdrive

W tzw. międzyczasie kolega zaprosił na spontaniczne odwiedziny z okazji swoich urodzin, nie wypadało więc pojawiać się z pustymi rękami. Tym samym moją ostatnią stacją po tripie został całodobowy monopolowy.

Ostatnia stacja: monopolowy

I cyk, z lajtowej wycieczki uzbierało się w sumie, wbrew wynikom na aplikacji, ponad 90 kilometrów trasy.

Girl power!